Przejdź do głównej zawartości

W zdrowym ciele, zdrowy duch!!!

Nigdy nie byłem wielkim miłośnikiem sportu i aktywności fizycznej. Mogę nawet powiedzieć, iż od dziecka przejawiałem ogromną niechęć do wysiłku fizycznego. Aczkolwiek nie byłem jeszcze zupełnie na bakier ze sprawnością fizyczną. Zaliczam się jeszcze do wymarłego obecnie gatunku, który po szkole spędzał czas z kolegami i koleżankami na podwórku. Czasy mego dzieciństwa przypadały na przełom lat 80 i 90-tych, cudowną erę, kiedy nie każdego było stać na posiadanie komputera, a o istnieniu Internetu nikt jeszcze nawet nie słyszał. Brało się piłkę, skakankę i biegło "na dwór". Spędzało się godziny grając w różne gry zespołowe: w berka, w chowanego, zbijaka, palanta, grało się w gumę. Uwielbiałem pływać. Latem spędzałem godziny w wodzie i mama często na siłę wyciągała  mnie z jeziora, zmarzniętego i dygocącego. Kochałem grać w badmintona, a do moich ulubionych zabaw należało wspinanie się na drzewa i dachy garażów ( co było zakazane ), oraz małpie harce na trzepaku. Jednakże jakiekolwiek sporty związane z rywalizacją, czy ogromnym wysiłkiem fizycznym napełniały mnie odrazą. Do pewnych sportów Bozia dała mi talent, do niektórych wręcz przeciwnie. Nigdy nie nauczyłem się jeździć na rowerze. Pomimo licznych prób i wysiłków...nie dałem rady. Od 10 roku życia znienawidziłem szkolny w-f. Wraz z nadejściem ery gburowatych i chamskich panów w dresie i z gwizdkami na szyi, rozpoczął się dla mnie okres upokorzeń. Piłka nożna i koszykowa na zmianę przez cały rok nie miały szans aby się stać moimi ukochanymi dyscyplinami sportowymi. Nie znając zasad gry, narażałem się na drwiny ze strony kolegów i na kpiące uśmieszki pana od w-fu. Postawili mnie na obronie. Stanąłem jak głupi. Oberwałem parę razy piłką w twarz i brzuch i zirytowany zlazłem z boiska i oświadczyłem, że nie będę grać i koniec! Podczas gdy moi koledzy spoceni biegali za piłką, wznosząc małpie okrzyki, ja siedziałem na ławce rezerwowych kpiąco uśmiechając się pod nosem. Dla moich kolegów piłka nożna to było coś ważnego, dla mnie strata czasu i kompletny idiotyzm. I zaczęła się era fałszywych zwolnień lekarskich, wystawianych przez mamę pielęgniarkę, względnie pilnowanie kurtek w szatni w czynie społecznym. Wszystko po to, aby nie grać w piłkę.
I tak się skończyła moja przygoda ze sportem. W szkole średniej zaprzestałem uczęszczać na w-f. Skończyła się era wychodzenia na podwórko, a zaczęło siedzenie w domu i zakuwanie godzinami. Na studiach próbowałem przemóc się do chodzenia na w-f,ale kiedy znowu zobaczyłem piłkę i spoconych kumpli ochoczo ganiających za nią...coś we mnie pękło. Traumatyczne wspomnienia, demony z mojej podświadomości powróciły. Sala gimnastyczna i odgłos piłki walącej o parkiet, rozchodzący się echem sprawiały, że miałem ochotę uciec. I po raz kolejny odmówiłem dobrodziejstw w-fu. Na drugim roku studiów wysłano nas na obóz zimowy ( narty ). To były najbardziej traumatyczne dwa tygodnie mego życia. Szybko okazało się, że kiepski ze mnie narciarz, pomimo wspólnego imienia z naszym legendarnym mistrzem Małyszem. Moje kondycja fizyczna była fatalna, męczyłem się nieziemsko. Były to dwa tygodnie nieludzkiego wysiłku, bólu mięśni, hektolitrów wylanych łez i chwil zwątpienia, że "nie dam rady". Ale musiałem. Pod presją nie zdanego przedmiotu, ( przeszedłbym warunkowo na następny rok, ale musiałbym ponownie jechać na następny turnus obozu ) wyjeździłem godziny. Zdałem ten cholerny egzamin teoretyczny i praktyczny i jako najlepszy z całej mojej grupy okazałem najlepszy się w slalomie gigancie! Nie dowierzałem. Ale kiedy obóz zimowy się zakończył z ulgą zdjąłem z nóg narty i to koszmarne obuwie i pieprznąłem je w zaspę śniegu z mocnym postanowieniem: NIGDY WIĘCEJ NART!!! BASTA!!!
I na długie lata zaniechałem sportu już totalnie. Lata pracy w zawodzie, nieregularne jedzenie, głodzenie się, objadanie wieczorem, albo podgryzanie byle czego, słabość do słodyczy i fast foodów, a do tego brak ruchu i sportu zrobiły swoje. Zamiast po pracy faktycznie iść chociażby na spacer, czy pobiegać, ja wolałem siedzieć przed telewizorem. Co prawda grubasem się nie stałem, ale tłuszczyk zmagazynował się przez lata w strategicznych dla panów obszarach. A kondycja...lepiej nie mówić. Próbowałem z tym walczyć na różne sposoby. Jedząc mniej, głodząc się, unikając słodyczy, podjadania, ćwicząc w domu. Ale efekty moich poczynań były znikome. A przynajmniej nie takie jakich oczekiwałem. Zniechęcony brakiem oczekiwanych efektów uznałem, że nie ma sensu katować się brzuszkami, pompkami i przysiadami i zaprzestałem. I tak oto minęły następne lata, aż tu...katastrofa. Dopadła mnie tzw. "klęska urodzaju".
Przychodzi taki moment w życiu człowieka kiedy nagle zauważa, że koszulki kupione zaledwie parę miesięcy temu jakby się skurczyły, koszule i swetry dziwnie opinają na brzuchu, a uda i pośladki są tak ściśnięte w jeansach, że poruszanie się w nich staje się niemożliwe. Ubrania się skurczyły w praniu? Niemożliwe. A jeśli tak, to na pewno nie w takim stopniu. I wtedy do mnie dotarło...jest źle. 
Żyjemy niestety w czasach kultu ciała. Pogoni za wieczną młodością, perfekcyjnym pięknem. Jesteśmy na każdym kroku bombardowani wizerunkami przystojnych umięśnionych mężczyzn i szczupłych kobiet o idealnej sylwetce. Wszędzie! W telewizji, w czasopismach, w reklamach tv. Wszędzie do nas uśmiechają się muskularni przystojniacy dumnie prężący swe mięśnie a towarzyszą im opalone szczupłe laski. To u wielu ludzi wzbudza kompleksy. Bo nie każdy może wyglądać tak jak ci ludzie z gazet. Mówi się, że wygląd się nie liczy, że ważna jest osobowość, charakter, wnętrze...wciskanie kitu. Górnolotne frazesy, mające w zamierzeniu zakompleksionym dodać nieco pewności siebie. Ostatnio coraz częściej mówi się o zdrowym stylu życia. Że trzeba dbać o siebie, regularnie odwiedzać siłownię, fitness, zdrowo się odżywiać, nie jeść tego, nie jeść tamtego...czy jednak w pogoni za idealną sylwetką trzeba popadać w fanatyzm? Katować się ćwiczeniami, odmawiać sobie zjedzenia tabliczki czekolady, ciasteczek bo przecież to ma kalorie? O, nie, co to to nie!
Pogrążyłem się w ponurych myślach i wpadłem w coś rodzaju przygnębienia. Zacząłem szukać możliwości aby poprawić swój wygląd a także stan zdrowia. Bo nie ukrywam, że coraz częściej czułem się zmęczony, bez energii. Nie mówiąc już o bólach pleców. Mając 34 lata człowiek wszak jest młody i powinien tryskać energią. A ja od kilku lat czułem się baaardzo staro. A co to będzie kiedy przekroczę 40? Strach się bać. A więc co? Siłownia, basen, joga...możliwości wiele, ale nic nie pasuje. Zajęcia z jogi nie wypaliły, bo babsztyl, który je prowadził nie odbierał moich telefonów. Z basenu też nici, bo za zimno wciąż, a ja mam wrażliwe zatoki, no i tam się rozebrać trzeba, a przecież ja się krępuję. Siłownia? Zdecydowanie odpada. Bieganie? O, nie nigdy w życiu! Ja nienawidzę biegać! Nie dla mnie. Więc co, w takim razie? 
I pewnego dnia, jak z grom jasnego nieba, stało się. Podjąłem decyzję! Zapisałem się na zajęcia treningu Pilates. A skłoniła mnie do tego sąsiadka Sylwia. W rozmowie z nią dowiedziałem się, że właśnie takowe treningi prowadzi ( o czym rzecz jasna nie miałem pojęcia ). Zacząłem narzekać i żalić się, a wtedy Sylwia zaproponowała mi abym zaczął przychodzić na jej zajęcia. Dlaczego nie? Więc się wybrałem. Tak zupełnie spontanicznie. Nie zastanawiając się zbyt długo. Zajęcia trwały godzinę, a ja nie bardzo wiedziałem czego oczekiwać. Absolutnie nie skrępowała mnie obecność wyłącznie samych pań w grupie. Zresztą atmosfera panująca w grupie jest miła, a poza  tym każdy skupia się wyłącznie na ćwiczeniach. Aczkolwiek po 15 minutach poczułem się tak wyczerpany, że z trudem dotrwałem do końca treningu ( godzina ). A na drugi dzień...zakwasy. Bolało mnie wszystko, ale najbardziej nogi, uda i pośladki. Z trudem zwlokłem się z łoża. Niemniej jednak pozostałem nieugięty. Jak boli, to dobrze! I następnego dnia udałem się na następny trening, wykupiłem miesięczny karnet, postanowiłem - będę chodził dwa razy w tygodniu! Bang! Przypieczętowałem swój los. Następnego dnia było jeszcze gorzej. Schodzenie ze schodów możliwe było jedynie bokiem, siadanie na wc - wyczynem ( całe szczęście, że futryna drzwi jest tak blisko! ), a jak już się położyłem czy usiadłem...to wstać nie mogłem. Bolało mnie wszystko, absolutnie wszystko. Ten stan trwał 3 dni. I wcale nie czułem się wspaniale. Na szczęście pozbierałem się do kupy i zacząłem kontynuować walkę z moimi najgorszymi wrogami - tłuszczykiem i LENISTWEM! Póki co chodzę nadal systematycznie, minął już miesiąc, wykupiłem drugi karnet a ja zaczynam dostrzegać efekty. Przede wszystkim mam wrażenie, że faktycznie jakby się mnie mniej zrobiło, a ponadto dostałem niesamowitego przypływu energii, a nawet bardziej optymistycznie spoglądam na pewne aspekty życia. A uwagi Sylwii są niesamowicie motywujące i zachęcające. Jeśli po miesiącu czasu już odczuwam pozytywne efekty treningów, to co będzie dalej? Może być tylko lepiej. I nagle odkryłem, że lubię sport. Że wylewanie siódmych potów na treningach jest przyjemne, a bóle mięśni nie są takie straszne. Chwilowe zmęczenie szybko przechodzi i znów mogę ćwiczyć. Pełen optymizmu spoglądam w przyszłość, wyobrażając sobie nowego siebie. Lepszego siebie. Ale póki co, przede mną długa i ciężka praca. 
Uffff...ależ się rozpisałem! Długaśny był to wstęp, ale piszę o tym nie bez powodu, bowiem moja najnowsza zdobycz, upolowana z trudem jest jak najbardziej ze sportem związana. 
Bohaterką mojego nowego posta jest Teen Fun Workout Skipper, lalka od dłuższego czasu poszukiwana i oczekiwana. Przymierzałem się do jej zakupu wiele razy, jednak decyzję o kupnie odwlekałem i wreszcie ją mam, z czego bardzo się cieszę. Trzeba przyznać, że mam farta jeśli o zakupy lalek chodzi. 

O lalce:

Zaczynając prezentację dzisiejszej bohaterki wpisu cofnijmy się wstecz. W roku 1987 siostra Barbie - Skipper zyskała nowy headmold, który potocznie nazywany jest Wielkooką. Pojawiła się seria lalek Teen Fun. W jej skład wchodzą trzy lalki Skipper, prezentujące nowy headmold: Teen Fun Party Skipper, Teen Fun Cheerleader Skipper i Teen Fun workout Skipper, dzisiejsza bohaterka .Do Wielkookiej Skipper mam sentyment z dzieciństwa i wszystkie lalki tego typu absolutnie wielbię. Te okrągłe oczy namalowane w mangowym stylu, oraz uśmieszek Skipper sprawiają, że moje serducho wprost topnieje z czułości.
Teen Fun Workout Skipper jest miłośniczką sportu, co widać od pierwszego wejrzenia. Ubrano ją w kostium do ćwiczeń, który utrzymany jest w kolorystyce stonowanej. Dominują tu kolory bieli, kremowej żółci oraz złota. Oczywiście kostium możemy modyfikować, tworząc 3 różne wariacje, w zależności od naszych upodobań. A ja właśnie najchętniej takie lalki kupuję. Mimo 34 lat na karku przyznaję się bez bicia, uwielbiam przebierać moje "panienki". A teraz zacznijmy od stroju lalki.
Biała koszulka w złociste paseczki świetnie komponuje się ze złotym body na szelkach.  Nie można nie zauważyć, iż body ma specyficzny krój. Szerokie falbany po bokach majtek, bardziej przypominają kostium akrobaty cyrkowego, niż do ćwiczeń. Jakoś tak mi się to kojarzy. Kremowo żółte legginsy, białe getry, opaska na czoło, oraz frottowe opaski na nadgarstkach dopełniają wizerunku sportowej dziewczyny. Patrząc na tę stylizację przypomniały mi się te modne w latach 80-tych kasety VHS z ćwiczeniami aerobiku, gdzie w identyczny sposób ubrane szczupłe dziewczyny wzbudzały podziw i zachwyt. Każda dziewczyna chciała być tak szczupła i mieć taki czadowy kostium do ćwiczeń.
Zachwycają mnie oczy tej Skipper. Są naprawdę niesamowite. Malunek oka jest naprawdę ładny i ciekawy. Jasnobłękitne tęczówki ozdobione są żółtym refleksem świetlnym, co daje przepiękny efekt. Oczy podkreślone są ciemnym granatem, a na powiekach odcień fioletu, dolne rzęsy są również fioletowe. Brwi są w kolorze jasnym, a usteczka różowe. Na policzkach delikatne rumieńce. Całość robi naprawdę miłe wrażenie.
Natomiast włosy mają ciekawy odcień, beżowego blondu. Ułożone w puszysty obłok drobniutkich loczków, a na czubku głowy upięte w kucyk. Skipper w loczkach wygląda absolutnie słodko. Te uczesanie dodaje jej buzi jeszcze większej słodyczy. Oczywiście włosy lalki należało rozczesać porządnie  szczotką, aby nabrały objętości, gdyż po wielu latach spędzonych w pudle były przyklapnięte i co gorsza nieco odkształcone poprzez taśmy. Jednakże ten prosty zabieg sprawił, że włosy Skipper nabrały życia ( jeśli tak można się wyrazić ).
Standardowo wyposażono lalkę w akcesoria. Oprócz szczotki do czesania pukli, obuwia, dodano jeszcze hantle, ręcznik, matę do ćwiczeń oraz skakankę. Osobiście traktuję te dodatkowe gadżety jako takie typowe pierdółki, ale muszę przyznać, że te dawne wyroby Mattela naprawdę miały klasę. Odnoszę wrażenie, że firma bardziej dbała o potrzeby dzieciaków, a dodatkowe gadżety do lalki to miły akcent dla oczu. 
Póki co jest to moja 3 Skipper w kolekcji. Nie jest to może jakiś imponujący wynik, ale jak już kiedyś napisałem, każda lalka mnie cieszy.  Oczywiście zamierzam zgromadzić większe grono Wielkookich panienek. A czy mi się uda i kiedy to nastąpi? Czas pokaże. Mam ogromną nadzieję, że uda mi się przygarnąć jeszcze więcej Wielkookich Skipper.






Tylna część pudełka przedstawia wszystkie 3 Skipper z serii Teen Time. Bardzo podobają mi się wszystkie lalki i chętnie przygarnąłbym pozostałe o ile taka szansa się nadarzy.




                               Czy te oczy mogą kłamać? Chyba nie :)






Komentarze

  1. Bardzo mi się podobał ten post, masz tak lekkie pióro, że pochłonąłem w kilka sekund :) Szkoda, że tak rzadko piszesz, bo fajnie się czyta. Szczery do bólu, hmmm aż mnie zaciekawiłeś... mamy baaardzo dużo wspólnego - w szczególności zamiłowanie do piłki nożnej. Mój ex był wielkim miłośnikiem sportu, trzy mecze dziennie w tv spowodowały u mnie niezdiagnozowaną nerwice. Pierwsze pytanie na randce z mojej strony: "Lubisz piłkę nożną i mecze?" - Jeśli odpowiedź brzmi "tak" - to bye! Nigdy więcej meczów i piłki, NEVER!

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Bardzo Ci dziękuję, Marcinie za słowa uznania. Cieszy mnie to, że choć jedyny ty tu zaglądasz i czytasz te moje myśli nieuczesane. Pozdrawiam serdecznie :)

      Usuń

Prześlij komentarz

Popularne posty z tego bloga

Mroczna strona Barbie.

Dzisiejszy post będzie nie lalkowy, lecz o Barbie jak najbardziej. Jak wiemy Barbie to lalka, która miała mnóstwo wcieleń. Przez lata wykonywała różne zawody. Była lekarką, weterynarzem, opiekunką dzieci, tancerką, baletnicą, gwiazdą filmową, gwiazdą pop, paleontologiem, reżyserką filmową, modelką, ba nawet astronautką, marynarzem, pilotem, stewardessą...aż dziw, że twórcy Mattela nie wpadli na kontrowersyjny pomysł by uczynić z Barbie prostytutkę czy gwiazdę porno ( choć podejrzewam, takie lalki istnieją aczkolwiek jako rarytas dla kolekcjonerów ). A co by było gdyby Barbie została...seryjnym mordercą? Na ten kontrowersyjny temat wpadła fotografka Mariel Clayton, która zmajstrowała odważną sesję zdjęciową, na której Barbie prezentuje inną stronę niż tą którą znamy. A jej efekty? Oto część zdjęć, które znalazłem w sieci. Przyznajcie - jest ostro jak cholera. Trzeba przyznać, nieźle to sobie pani Clayton wymyśliła.

Odbiło mi...

Czas pędzi jak oszalały, a ja dopiero teraz zdałem sobie sprawę, że minęła rocznica mego bloga! Imprezy z tego tytułu nie było. Ale, muszę się pochwalić, że moja kolekcja ostatnio się rozrosła, o kolejne dwie zdobycze. Pewnego dnia po prostu mi odbiło i zamówiłem sobie 2 lalki. Potem, kiedy euforia minęła siedziałem i prawie waliłem łbem w blat biurka. Przypomniało mi się pewne powiedzenie - "głupich pieniądze się nie trzymają". Ale jak hobby to hobby, trzeba je kontynuować, bo skoro powiedziało się "a", to trzeba powiedzieć "b". I tak dalej aż do "z". Rok temu nie przypuszczałem, że wpadnę w to całe lalkowanie. Wkręciło mi się. Połknąłem bakcyla. A wystarczyło kupić tylko jedną lalkę. Czy żałuję? Otóż nie! Moje nowe hobby daje mi tyle radości i szczęścia, że wcale nie mam zamiaru z tego rezygnować. Aczkolwiek zaczynam odczuwać, że moja pasja nieco robi się  kłopotliwa. Z racji tego, że dysponuję bardzo małym, ciasnym mieszkankiem (24,5 metra ...

Przedświątecznie...

Ho, ho, ho...Merry Christmas! Święta jak co roku, a okres adwentu to dla wielu z nas radosna, pełna napięcia chwila oczekiwania. Jednak z roku na rok zauważam, iż ten przedświąteczny szał już tak nie cieszy. Może to kwestia wieku, bo za dzieciaka inaczej się na to patrzyło. Od końca listopada jesteśmy nieustannie bombardowani reklamami w telewizji i w radiu. Kup tablet na gwiazdkę, smartfon czy inne wypasione mega urządzenie, bez którego nowoczesny świat obyć się nie może. Weź kredyt, zapożycz się po uszy, bo oczywiście święta muszą być na wypasie. A jakże. Mega wkurwiające są, za przeproszeniem te wszystkie kolorowe, bajeczne reklamy, pokazujące strojne choinki i tych szczerzących kretyńsko ząbki ( niczym Barbie ) pięknych ludzi w kolorowych sweterkach, udających jacy to są szczęśliwi, bo święta, bo prezenty i takie tam. Rzygać się chce za przeproszeniem, bo to jest tak sztuczne i nienaturalne, że  aż mdli. Dziś niestety święta są skomercjonalizowane, liczą się światełka, preze...